Mediateka

Materiały

Teksty 18 / 20

2009
Władysław Bartoszewski
Jan Karski
Wspomnienie Władysława Bartoszewskiego o Janie Karskim z książki "Środowisko naturalne. Korzenie"

Od dłuższego czasu staram się ustalić datę naszego pierwszego spotkania. Z pewnością był to sierpień 1942 roku, tuż przed zaprzysiężeniem mnie w Armii Krajowej. Ale którego dnia złożyłem przysięgę? W moich londyńskich aktach weryfikacyjnych nie ma daty dziennej, nie ma jej też w szczegółowych oświadczeniach na temat mojej służby napisanych przez płk. Jana Rzepeckiego i Kazimierza Ostrowskiego. Po latach pytałem Karskiego. Pamiętał okoliczności spotkania, ale którego dnia do niego doszło?… Niech więc będzie tak: latem 1942 roku Hanka Czaki powiedziała – nawiązując do mojej prośby o spotkanie z autorem „W piekle” – że ktoś chce ze mną porozmawiać. Ktoś – „Franek”. Miejsce spotkania? Zaproponowałem moje mieszkanie. Godzina? Na pewno w czasie, gdy będę sam w domu, a więc wówczas, gdy matka jest w pracy. Ustaliliśmy hasło… Wysoki, mniej więcej mojego wzrostu, szczupły, wysportowany, zachowujący się jakoś tak po oficersku, w tamtych czasach dawało się uchwycić różnice w zachowaniu cywila i oficera. Jak by do zdefiniować? Naturalna pewność siebie? Wyniosła stanowczość? Rozkazujący ton? Wszystkiego po trosze… Wszedł do mieszkania. Zanim zdążyłem zaproponować, by usiadł przy stole, wskazał parapet przy oknie wychodzącym na ulicę Słowackiego…

– Czy można..?

Siedział więc na parapecie oparty o framugę okna, spoglądając raz na mnie, raz na to, co dzieje się na ulicy. I pytał. Zorientowałem się, że zna mój życiorys. Zatrzymywał się na szczegółach. Opowiedziałem o rodzicach. O szkole. Chyba mu nawet wspomniałem – z niekonspiracyjną otwartością – że dyrektor, który mnie zna od dziecka, jest obecnie rektorem warszawskiego Wyższego Seminarium Duchownego. Zacząłem opowiadać o Oświęcimiu. Wyraźnie się ożywił, pytał o szczegóły, które wydawały mi się mało istotne, na przykład o stan budynków starych koszar armii austro-węgierskiej, albo jak wygląda droga wiodąca od bramy obozu do stacji kolejowej. Dopiero po wielu latach uświadomiłem sobie, że Karski wypytywał o teren dobrze sobie znany. Po odbyciu służby wojskowej miał jako podchorąży przydział do 5. Dywizjonu Artylerii Konnej stacjonującego właśnie w Oświęcimiu, właśnie w koszarach, które potem zostały przekształcone w KL Auschwitz… Zdawałem sobie sprawę, że mój rozmówca zna Hankę Czaki, a więc zapewne ma jakiś kontakt z jej przełożonymi w wojsku – przypomnę, że nie mówiło się wówczas Armia Krajowa, ale wojsko – dalsza jednak część rozmowy dotyczyła mojej przyszłej działalności we Froncie Odrodzenia Polski. „Franek” występował jako wysłannik „Ciotki” – Zofii Kossak. Czy mógłbym na początku zająć się reorganizacją kolportażu prasy wydawanej przez FOP? Przydałbym się też jako autor – jakie mam doświadczenie dziennikarskie? Powiedziałem o gazetkach szkolnych. – Dobrze! I dodał, że FOP nie dysponuje środkami finansowymi, nie daje zasiłków, to grono ludzi dobrej woli, przyjaciół złączonych wiarą katolicką i patriotyzmem… Widać było, że czuje się związany z tym środowiskiem. Na koniec rozmowy, czy też raczej sprawdzianu, „Franek” powiedział, że niebawem otrzymam wiadomość o następnym spotkaniu. Spytałem, czy mógłbym – gdyby zaistniała konieczność, jakaś ważna sprawa do omówienia – szukać z nim kontaktu przez naszą koleżankę (miałem na myśli Hankę).

– Obawiam się, że to nie będzie łatwe… – odrzekł.

Ale ja uparłem się:

– Wiem, że nie będzie łatwe, ale może po jakimś czasie…

– Nie, nie mogę niczego obiecywać…

Pożegnaliśmy się. Jakiś czas potem w czasie rozmowy z Zofią Kossak – która reguły konspiracji traktowała niekiedy z uroczą nonszalancją – dowiedziałem się, że „Franek” to „Witold”… Potem mój przełożony z komórki więziennej i referatu żydowskiego, Witold Bieńkowski, dał mi do zrozumienia, że „Witold” szczęśliwie dotarł do Anglii: „…dobrze się stało, bo on wie wszystko o sytuacji w kraju, nie tylko z obserwacji, ale z własnego doświadczenia, był aresztowany przez gestapo, w czasie okrutnego śledztwa podciął sobie żyły, wykradziono go ze szpitala… ”. Z kolei Leon Feiner powiedział mi, że latem 1942 roku wprowadził „Witolda” do getta warszawskiego, aby ten mógł na własne oczy zobaczyć, jak przebiega akcja zagłady; zorganizował mu też podróż do jednego z tzw. obozów rozdzielczych, w których mordowano Żydów wywożonych z Warszawy; i że to właśnie „Witold” dostarczył do Londynu raport Komendy Głównej AK o tragicznej sytuacji ludności żydowskiej – raport przygotowany przez ludzi z Biura Informacji i Propagandy: Henryka Wolińskiego, Ludwika Widerszala i Stanisława Herbsta, napisany przez Leona Feinera raport Bundu oraz dokumenty FOP, w tym m.in. Protest, w którym Zofia Kossak pisała: „Rzeź milionów bezbronnych ludzi dokonywa się wśród powszechnego, złowrogiego milczenia. Milczą kaci, nie chełpią się tym, co czynią. Tego milczenia dłużej tolerować nie można. Jakiekolwiek są jego pobudki – jest to nikczemne. Wobec zbrodni nie wolno pozostawać biernym. Kto milczy w obliczu mordu, staje się wspólnikiem mordercy. Kto nie potępia – ten przyzwala”. Właśnie te słowa zostały zacytowane przez wicepremiera Mikołajczyka w czasie posiedzenia Rady Narodowej 27 listopada 1942 roku w Londynie. Rada podjęła jednomyślnie rezolucję zobowiązującą rząd RP do zorganizowania międzynarodowej akcji pomocy. Rząd Rzeczypospolitej – jak wiadomo – rozpoczął w tej sprawie działania, ale ze strony Narodów Sprzymierzonych uzyskał jedynie wsparcie natury werbalnej. Ani Eden, ani Roosevelt i jego najbliżsi doradcy nie chcieli dać wiary przerażającym sprawozdaniom Karskiego.

Mijały lata, w czasie których dochodziły do mnie wiadomości o „Witoldzie”. W redakcji „Gazety Ludowej” widziałem egzemplarz jego „Story of a Secret State”, książki, dzięki której najpierw Anglosasi, potem Francuzi, Skandynawowie i w końcu Niemcy, ci z RFN, dowiedzieli się o Państwie Podziemnym. Od Zofii Korbońskiej usłyszałem, że w latach trzydziestych spotykała Karskiego, czyli Jana Kozielewskiego – wówczas studenta prawa i działacza Iuventus Christiana – w kręgu księdza Edwarda Szwejnica. O Kozielewskim, a raczej o braciach Kozielewskich, sporo dowiedziałem się w trakcie licznych rozmów z Bernardem Zakrzewskim „Oskarem”, szefem kontrwywiadu w Komendzie Głównej AK. Te rozmowy rozpoczęliśmy w celi więzienia na Mokotowie, kontynuowaliśmy je po Październiku 1956 roku w jego mieszkaniu. Otóż starszy brat Jana – Marian, piłsudczyk, żołnierz Legionów, komendant stołeczny Policji Państwowej, podpułkownik, w grudniu 1939 roku został – z rozkazu Służby Zwycięstwu Polski – komendantem Policji Polskiej, tzw. granatowej, miasta Warszawy. Był jednym z twórców konspiracyjnego sztabu działającego w PP, kierował Państwowym Korpusem Bezpieczeństwa. W maju 1940 roku został aresztowany i osadzony w Oświęcimiu. Uwolniony w maju 1941 roku – otrzymał z rąk delegata rządu na kraj Cyryla Ratajskiego nominację na stanowisko komendanta głównego PKB.

Marian Kozielewski wspierał karierę młodszego brata. Jan ukończył przed wojną studia prawnicze i dyplomatyczne na Uniwersytecie Jana Kazimierza, rozpoczął praktyki w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, pracował w Genewie i w Londynie, gdzie – jestem przekonany – uważnie obserwowali go Brytyjczycy, w 1939 roku był sekretarzem Wiktora Tomira Drymmera, szefa departamentu kadr w MSZ i oficera II Oddziału. Powołany do wojska wziął udział w kampanii wrześniowej, wymknął się z sowieckiej niewoli, w styczniu 1940 roku jako emisariusz Centralnego Komitetu Organizacji Niepodległościowych przedarł się do Francji, gdzie był przyjęty przez gen. Sikorskiego i gen. Sosnkowskiego. Wtedy złożył swój pierwszy raport o sytuacji Żydów. W drodze powrotnej do kraju został aresztowany, wydany w ręce gestapo. Torturowany – podciął sobie żyły. W szpitalu w Nowym Sączu leżał pod nadzorem gestapo. Organizacją jego ucieczki ze szpitala zajął się znany działacz PPS Józef Cyrankiewicz – wówczas oficer Związku Walki Zbrojnej. W grupie pomagającej Karskiemu w ucieczce działała m.im. Zofia Rysiówna, wkrótce aresztowana i uwięziona w Ravensbrück, po wojnie znana aktorka teatralna i filmowa. Kilka miesięcy potem Karski rozpoczął działalność w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK i, niemal równocześnie, we Froncie Odrodzenia Polski. Pisywał do „Prawdy” – organu FOP. W długą drogę do Londynu wyruszył na początku października 1942 roku… Potem dochodziły wiadomości, że Karski osiadł w Ameryce, doktoryzował się, nie utrzymuje kontaktów z polskim Londynem… Że sprowadzony przezeń do Kanady brat Marian popełnił samobójstwo, nie mogąc pogodzić się ze smutnym losem emigranta.

Tak oto, powoli, krok po kroku układałem sobie – już jako historyk – portret „Franka”, „Witolda”, by umieścić w Ten jest z Ojczyzny mojej jego relacje ze spotkania z Leonem Feinerem i Menachemem Kirszenbaumem w Warszawie w 1942 roku oraz z rozmowy ze Szmulem Zygielbojmem w Londynie wiosną 1943 roku. Tekst został przetłumaczony z angielskiego przez „Myszkę” Krahelską, córkę Haliny. Z drukiem były kłopoty, bo na nazwisko Karskiego, znanego z licznych antysowieckich wystąpień, obowiązywał zapis cenzury, ale… No właśnie, czas zacząć mówić o paradoksach. Prącej wówczas do władzy pod hasłami antysemickimi grupie tzw. partyzantów, czyli grupie ministra spraw wewnętrznych Mieczysława Moczara, zależało na wykazaniu, że antysemityzm jest jej obcy, a oskarżenia formułowane przez zachodnie media, w tym przez Wolną Europę, są krzywdzącym Polskę wymysłem. Wydanie zgody na publikację tekstu Karskiego, katolika, Polaka, oficera AK, który jako pierwszy przedstawił światu prawdę o Holokauście, było więc „partyzantom” politycznie poręczne. Z drugiej zaś strony… W tym samym mniej więcej czasie zorientowałem się, że działalność Karskiego nie jest znana ani w Yad Vashem, ani w środowiskach żydowskich w USA. Ten stan niewiedzy utrzymywał się zresztą dosyć długo. Przypominam sobie moją rozmowę z Elie Wieselem, którego po zna łem w Warszawie na początku lat siedemdziesiątych na spotkaniu w Instytucie Historii PAN. Zapytałem go o wpływ misji Karskiego na stanowisko diaspory w USA. Był zaskoczony. Wydało mi się, że nie wie, o czym i o kim mówię. Wyjaśniłem, że przecież t e n Karski, emisariusz, który dobijał się o ratunek dla Żydów u Edena i Roosevelta, mieszka w Waszyngtonie i jest profesorem na Uniwersytecie Georgetown… Wiesel zanotował to sobie w zeszycie. Po latach przyznał, że nie wiedział o istnieniu emisariusza „Witolda”. Cóż, Karski unikał przez długie lata mówienia o swoich zasługach, dokumenty zaś dotyczące jego raportu i spotkań z politykami brytyjskimi leżały utajnione w archiwach, ale niewiedza diaspory o jego zasługach była uderzająca. Drzewko ze swoim nazwiskiem w Alei Sprawiedliwych w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie zasadził dopiero w 1982 roku.

W 1977 roku w wyniku starań Zbigniewa Brzezińskiego otrzymałem paszport i wyjechałem do USA na kilkutygodniową turę zorganizowaną przez Departament Stanu. Rzecz jasna, spotkałem się z Janem Karskim. Długa rozmowa. O czym? O wszystkim. Przecież minęło ponad trzydzieści lat… O Zofii Kossak, którą Karski uwielbiał… Powtarzał kilkakrotnie: „…kochałem ją, nie byłem zakochany, ale ją kochałem i podziwiałem”. O Froncie Odrodzenia Polski. O znanych mu i nieznanych ludziach Żegoty, wyjechał przecież z Polski przed powstaniem Rady Pomocy Żydom. O jego misji w Wielkiej Brytanii i w USA. O Powstaniu Warszawskim… O jego pracy na Uniwersytecie Georgetown i mojej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim… Wróciłem do kraju. W 1982 roku, po zwolnieniu z ośrodka internowanych, wyjechałem do Berlina Zachodniego, gdzie dotarła do mnie kartka pocztowa wysłana przez Karskiego z Jerozolimy na mój warszawski adres: „Pozdrowienia z Izraela, gdzie nazwisko Pana jest wszystkim znane i otoczone powszechnym szacunkiem. Zostałem tu zaproszony przez Yad Vashem i, tak jak i Pan, zasadziłem drzewko w Alei Sprawiedliwych. Mam nadzieję, że wszystko u Pana dobrze i niedługo zobaczymy się w Ameryce. Dłoń ściskam… ”.

Spotkaliśmy się ponownie w 1984 roku, gdy na wspólne zaproszenie Kongresu Polonii Amerykańskiej i American Jewish Committee pojechałem wraz z żoną do USA. Był zgorzkniały. Emigracja polska miała doń żal, że się zamerykanizował, oddalił od sprawy narodowej… O sobie mówił, że jest Amerykaninem, katolikiem, Polakiem i Żydem, a to – prawdę mówiąc – irytowało część Polonii, myślę, że wskutek niezrozumienia kontekstu, o którym warto powiedzieć parę słów. Otóż jesienią 1981 roku Wiesel zaprosił Karskiego na Międzynarodową Konferencję Oswobodzicieli, na której spotkali się żołnierze rosyjscy, angielscy i amerykańscy biorący w 1945 roku udział w wyzwalaniu niemieckich obozów zagłady. Karski powiedział wówczas m.in:

„Wielu z was było świadkami żydowskiej gehenny. Jednak to mnie Bóg zlecił, bym nie tylko zobaczył, ale bym też mówił i pisał o niej w czasie wojny, gdy – jak mi się zdawało – może to przynieść jakieś rezultaty. Nie przyniosło (… ) Po zakończeniu wojny (… ) okazało się, że nikt nie wie o mordzie dokonanym na sześciu milionach ludzi (… ). Tak jak rodzina obecnej tu mojej żony, cała wymordowana w gettach czy obozach koncentracyjnych i piecach krematoryjnych, tak wszyscy zgładzeni Żydzi stali się moją rodziną. Ale ja jestem chrześcijańskim Żydem. Jestem praktykującym chrześcijaninem. Moja wiara każe mi mówić, że ludzkość popełniła drugi grzech pierworodny, dopuszczając do zagłady z nakazu lub zaniedbania, z samonarzuconej niewiedzy czy nieczułości, z egoizmu czy hipokryzji albo z zimnego wyrachowania. Ten grzech będzie prześladował ludzkość do końca świata. Prześladuje i mnie. Chcę, by tak pozostało”…

Był coraz bardziej znany, odznaczany – i coraz bardziej zgorzkniały. W wydanej w 1985 roku książce „Wielkie mocarstwa i Polska 1919–1945 (Od Wersalu do Jałty)” dał wyraz nie tylko swemu krytycznemu stosunkowi do polityki Zachodu wobec Polski, ale też zarzucił rządowi RP naiwność, będąc zaś bohaterem Państwa Podziemnego, zaczął negować sens konspiracji, sens działania tegoż Państwa… To wywołało z kolei niechętne reakcje, nie ukrywam, że także moją. Doszło też, jak wiadomo, do trudnej sprawy związanej z filmem 

Shoah Claude’a Lanzmanna. Karski wziął udział w jego realizacji, będąc przeko nanym, że powie przed kamerą o pomocy udzielanej Żydom przez Polaków, przez Polskę Podziemną, przez władze Rzeczypospolitej. Powiedział – by dowiedzieć się z bólem (a o tym bólu mówił mi wielokrotnie), że reżyser wyciął większość jego wypowiedzi z ostatecznej wersji filmu… Na to wszystko nałożyła się ciężka choroba żony – Poli Nirenskiej, uginającej się pod ciężarem doświadczeń z okresu Holokaustu. Jej tragiczna śmierć pogrążyła Karskiego jeszcze bardziej.

Do nowej Polski przyjechał w 1991 roku. Otrzymał wówczas doktorat honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego. Ponownie przyjechał w 1993 roku – na 50. rocznicę powstania w warszawskim getcie. W1995 roku otrzymał Order Orła Białego. Za każdym razem spotykaliśmy się i prowadziliśmy długie rozmowy. Niewątpliwie dzieliły nas niektóre poglądy i aktualne wybory polityczne. Nie o różnicach jednak chcieliśmy mówić, ale o tym, co nas łączy…

W styczniu 1993 roku Karski złożył w Żydowskim Instytucie Historycznym na ręce dr. Daniela Grinberga list, w którym na kilku stronach opisał swoją misję rozpoczętą w połowie października 1942 roku. List kończył się słowami: „Rząd Polski w Londynie zrobił wszystko, co mógł, by pomóc Żydom. Tyle, że rząd ten był bezsilny, nie tylko w sprawie pomocy Żydom, ale także w sprawie ocalenia niepodległości swego własnego kraju”.

W 1994 roku Jan Karski obchodził osiemdziesiąte urodziny. 31 grudnia wysłałem doń list, który – sądzę – dobrze określa naszą znajomość: „Kończący się rok przyniósł trzy ważne wydarzenia w Pańskim życiu: ukończenie 80 lat, uhonorowanie wysokim odznaczeniem Rzeczypospolitej Polskiej, formalne nadanie Panu obywatelstwa honorowego Państwa Izrael. Każde z tych wydarzeń uzasadniałoby osobny list gratulacyjny. Proszę mi wybaczyć, że czynię to zbiorczo, dopiero z upływem roku, w którym owe doniosłe fakty miały miejsce. Nie z zapomnienia, czego dowodem, że nadal o tych punktach ciężkości pamiętam. Może trochę z nieśmiałości, bo jest Pan z pewnością odbiorcą dobrze zasłużonych gratulacji od setek osób ważniejszych ode mnie. Odczuwam jednak potrzebę serca odezwania się do Pana i pewnego podsumowania tego, co się stało. Jestem od Pana (nieznacznie, bo tylko o około 7 lat) młodszy, ale zasadniczo wychowany w tej samej Rzeczypospolitej, w polskiej atmosferze, według tego samego programu szkolnego, w warszawskim środowisku inteligenckim. Los zetknął nas w miesiącach letnio-jesiennych 1942 roku (pierwszą pośredniczką tego losu była Hanka Czaki – «Helena», sekretarka Makowieckiego, a moja serdeczna koleżanka). Spotkanie z Panem leżało u podłoża moich późniejszych stosunków z Zofią Kossak, które bardzo się rozwinęły, gdy Pana już w Warszawie nie było, a pośrednio wiąże się – przez ową właśnie «Ciotkę» z moim uczestnictwem w pewnych zorganizowanych formach pomocy Żydom (już wtedy mordowanym, nie tylko uciskanym); w formach prywatnych miałem z tym do czynienia już w 1941 roku, po moim powrocie z Oświęcimia. Nasze drogi rozeszły się, ale zarazem i zeszły, bo oto Pan jako Kurier, wypełniając wzorowo powierzoną mu misję podziemnej Polski, robił co w ludzkiej mocy, aby zwrócić uwagę opinii publicznej Anglosasów na to, co Niemcy w Polsce robią, m.in. co robią z Żydami, a ja – jako mało doświadczony konspirator – angażować się zacząłem duszą i ciałem, aby pomóc i ratować. Obaj byliśmy świadomi na swój sposób tragicznej ograniczoności i niewspółmierności naszych wysiłków, wszelkich wysiłków. Ja byłem od wczesnej jesieni 1942 po przysiędze w BIP (odebrał ją ode mnie «Piotr» – «Adam» Czarnowski, ten sam, który – jak się po kilkudziesięciu latach dowiedziałem – zaprzysięgał rok wcześniej Janka Nowaka, wtedy Zdzisława Jeziorańskiego. Wysiłki na rzecz ratowania Żydów były niewątpliwie najbardziej beznadziejne, ale – jak się okazało – nasze prace w AK czy w Delegaturze Rządu były właściwie też już wtedy skazane na klęskę. Gdy dziś próbuję dokonywać (dla siebie samego) jakiegoś obrachunku życiowego – to, co udało mi się zrobić na rzecz ludzi – Żydów, więźniów Pawiaka, konspiratorów – wydaje mi się właściwie najważniejsze. I to mimo wszystko. Czytałem Pańskie oświadczenie przekazane w styczniu 1993 roku do dr. Grinberga w ŻIH-u w Warszawie zakończone dwoma krótkimi zdaniami: «Rząd Polski w Londynie zrobił wszystko, co mógł, by pomóc Żydom. Tyle że rząd ten był bezsilny nie tylko w sprawie pomocy Żydom, ale także w sprawie ocalenia niepodległości swego własnego kraju». I ja tak odczuwam i oceniam jako historyk, ale równocześnie nie zadowala mnie to jako człowieka. Myślę, że i to nas łączy. No cóż, przyjdzie dożyć swych dni ze świadomością, że żyliśmy w «ciekawych czasach», znaliśmy wielu niezwykłych ludzi i na ile umieliśmy, nie byliśmy bierni.

Cenię Pana i odczuwam z Panem pewną dodatkową – w stosunku do wielu innych osób, jakie cenię – więź specjalną: było nam obu dane uczestniczyć w sprawach bardzo nietypowych dla wielu ludzi naszego środowiska inteligenckiego owych czasów w walce o prawdziwą Polskę i o sumienia ludzkie. Serdecznie Pana pozdrawiam – Władysław Bartoszewski”.